- Jeśli chodzi o inwestycje, to w Polsce można mówić o straconej dekadzie. Cenę za to dopiero zapłacimy - tak radykalnie ocenia sytuację Sławomir Dudek, prezes Instytutu Finansów Publicznych w rozmowie z Nowym Przemysłem.
Piotr Arak, szef Polskiego Instytutu Ekonomicznego, w rozmowie ze mną powiedział: "Z wieloma ekonomistami rozmawiałem (…), ale tak naprawdę nikt nie jest w stanie powiedzieć, dlaczego stopa inwestycji prywatnych w stosunku do PKB spada. A tym bardziej wskazać jeden decydujący powód". Pokuśmy się jednak o weryfikację rozmaitych przesłanek. Na początek tradycyjny argument - sama struktura naszej gospodarki: ostry niedostatek dużych firm, które są motorem inwestycji prywatnych, w tym w dziedzinie innowacji. Chyba się pan zgodzi, że to kłopot…
- Trudno przeczyć. Ale jest też inny, inwestycyjny problem wśród potentatów w polskiej skali, którego przyczyną pozostaje rozgałęziona własność państwowa w wielu sektorach, najmocniej zaś w energetycznym i zbrojeniowym.
Te firmy cechuje kiepski model zarządzania, brak korporacyjności; nominacje na główne stanowiska kierownicze są upolitycznione, a kompetencje zarządów - często mierne.
Inwestycje infrastrukturalne to długotrwały proces, z reguły wykraczający poza jedną kadencję zarządu. Tymczasem dla państwowych spółek de facto (mimo innych deklaracji) prymatem pozostają najbliższe wybory albo betonowanie się władz w spółkach. Mamy zatem transformację energetyczną i zarazem bardzo kiepskie inwestycje w tej branży.
No właśnie! Maciej Bukowski, prezes WiseEuropa zwraca uwagę na rozdwojenie jaźni w polityce państwa w ostatnich latach. Rząd wierzył w państwowe giganty, niezbyt ufając firmom prywatnym (nie miał nad nimi kontroli), co nie pozostawało bez wpływu na ich wsparcie. Spojrzenie na wielkie firmy prywatne było jednakże diametralnie inne w przypadku inwestorów zagranicznych.
- Wsparcie w Polsce także jest w pewien sposób upolitycznione. Z polską wielką firmą prywatną politycy za bardzo nie chcą się spotykać, bo w tle mogą się pojawić fatalne słowa: "lobbing" czy nawet "korupcja" (taka postawa zresztą zaczęła się już za rządów gabinetu PO/PSL). A ze spółką zagraniczną? Jak najbardziej - także po to, by występować później w blasku fleszy, trąbić o inwestycyjnej atrakcyjności Polski (w kontekście: znakomicie zarządzanej przez władze).
Wielce szkodliwe, że nie ma uniwersalnych regulacji, normujących wsparcie inwestycji; nader często to rozstrzygnięcia ad hoc - nie tylko w przypadku BIZ. Ten antysystem tworzy dużo problemów i barier; zapada niemało decyzji dyskrecjonalnych i nawet w przypadku, kiedy są czyste i słuszne, pojawia się fundamentalna wątpliwość: dlaczego owo "podejście dyskrecjonalne" jest w ogóle niezbędne?
Faktem jest, że nasza gospodarka wspiera się głównie na MŚP. Ma to zalety, ale przyjęło się uważać, że pozostają one mniej skłonne do inwestycji, a przedsiębiorcy - bardziej konserwatywni i ostrożni w tej mierze. Stereotyp?
- To nie jest zasada uniwersalna, bo np. w Niemczech bardzo liczny sektor MŚP też dużo inwestuje. U nas rzeczywiście małe i średnie firmy nierzadko zatrzymują się na pewnym etapie rozwoju, aczkolwiek uważam, że to się powoli zmienia.
A dlaczego tak często się nie rozwijają?
- W dużej mierze to efekt niedorozwoju rynku kapitałowego, choć oczywiście nie wszystkie spółki chcą się otworzyć na finansowanie z zewnątrz. Jeśli zerknąć na strukturę finansowania w tym sektorze, to lwią część stanowią środki własne, a finansowanie zewnętrzne pozostaje niewielkie.
Obserwacje państw gospodarczej czołówki świadczą, że dojrzały rynek kapitałowy ewidentnie dopomaga, by np. przedsiębiorstwa rodzinne w rozroście się nie zatrzymywały.
To wszystko?
- Rzecz jasna nie. Z zestawień Międzynarodowego Funduszu Walutowego wynika np., że przez pierwsze 20 lat po transformacji inwestycje w Polsce były dużo większe niż w Ameryce Południowej - atutem stało się to, że się rozwijaliśmy w kategorii instytucji publicznych (dopomogły reformy związane z wejściem do Unii); z tym, że uzdrawianie systemu prawnego już tak imponująco nie wyglądało.
Z czasem w kilku punktach nastąpił regres, a zaufanie do przewidywalności oraz transparentności państwa obcego i polskiego biznesu zauważalnie spadło. Symptomem chaosu stały się decyzje zapadające w wielu rozmaitych pałacach.
Pałacach? To się kojarzy z wielmożami.
- Trafnie, choć oczywiście niedosłownie. Jak w rozbiciu dzielnicowym… Propaganda głosiła stworzenie silnego i spójnego centrum gospodarczego wokół premiera.
W rzeczywistości swoje domeny, włości gospodarcze i okołogospodarcze - w postaci branż, firm, instytucji i swoich w nich ludzi - z zawarowanymi realnymi wpływami mieli ministrowie Sasin, Błaszczak, premier Morawiecki, nawet m.in. ministrowie Gliński i Czarnek dzierżyli pewne enklawy. Owa skłonność widoczna była we wcześniejszych rządach, ale w ostatnich latach przybrała formy patologiczne. To wydatnie przeszkadzało w rozwoju firm. Także prywatnych.
Zwłaszcza gdy do tego dołączyć nadprodukcję i skomplikowanie prawa, niepewność prawną, arbitralność, zmienność i nieprzewidywalność decyzji legislacyjnych i administracyjnych; wszystko to ma wpływ na warunki i prognozy gospodarowania w dłuższym okresie, a zatem wprost na decyzje inwestycyjne, podejmowane często jako część dłuższej, spójnej strategii - w horyzoncie dobrych kilku lat.
Skoro powiedział pan A, proszę powiedzieć i B: przejdźmy od syntezy do przykładów.
- Skoncentruję się na kilku pierwszych z brzegu, choć drastycznych.
Wiele firm podpisuje kontrakty bilateralne - nawet w przypadku biznesu nie do końca zależnego od państwa i jego regulacji - na mocy prawa niepolskiego; w razie sporów arbitraż umieszcza się w Luksemburgu czy w Londynie. Po to, by w Polsce nie ryzykować podważenia wyroków (w przypadku, gdy sędzia był powołany nieprawnie), niebywałej przewlekłości postępowań czy wspomnianej już niestabilności prawnej.
Polski Ład to żywy dowód szkodliwej dezynwoltury. Znam półanegdotyczne opowieści zagranicznych inwestorów, którzy głosili, że trzeba zwolnić księgowych, bo ci nie wiedzą, jak naliczyć wynagrodzenia w dużej korporacji... A przecież ta niewiedza wynikała z przyczyn obiektywnych: gigantycznego bałaganu prawnego.
A co miały powiedzieć firmy, gdy zmianę w stawkach podatków akcyzowych na papierosy i alkohol ogłaszano w grudniu? Plany przyszłoroczne i na kolejne lata - z inwestycjami włącznie - zapięte na ostatni guzik należało wyrzucić przez okno.
I co robić, gdy nagle - i to w "ustawie covidowej" - pojawia się przepis zmieniający reguły gry w jakiejś branży? Albo sytuacja w branży pośrednictwa finansowego (tu akurat nie ma wielkich inwestycji, ale to wyrazista ilustracja wadliwych mechanizmów): oto zagraniczni inwestorzy się dowiadują, że to nie Ministerstwo Finansów, a wiceminister Marcin Warchoł… z resortu sprawiedliwości jest rozgrywającym, jak rynek pożyczek konsumenckich ma w Polsce wyglądać i jak go regulować!
Jak tu inwestować w warunkach, kiedy parametr ważny dla sektora raptem, nie wiadomo przez kogo, w jakiej formie, z jakich rzeczywiście pobudek, no i bez konsultacji może być zmieniony. Fatalne wrażenie!
No właśnie: bez konsultacji. Rada Dialogu Społecznego, gdzie związki zawodowe, przedstawiciele biznesu i administracji powinni się dogadywać, stała się fikcją. Ustawy gremialnie uchwalono błyskawicznie - przez szybką "poselską" ścieżkę. To świadome lekceważenie norm i konstytucyjnych wręcz obowiązków - postawienie konsultacji i legislacji na głowie.
Kontynuujmy rajd po torze rzeczywistych czy urojonych, inwestycyjnych przeszkód… W Polsce brakuje rodzimego kapitału długoterminowego, w tym na inwestycje. Stąd wzięła się m.in. promocja PPK jako formy mobilizowania tego rodzaju oszczędności.
- Przyjrzyjmy się MŚP: zdecydowana większość to firmy rodzinne. Nierzadko te firmy są rzeczywiście (jak wskazują raporty) u nas bardziej konserwatywne - i nimi pozostają. Stosunkowo niewiele tego rodzaju przedsiębiorstw od 1989 roku rosło i rosło, aż przekształciło się w polskie czempiony, mocno obecne za granicą.
Jest tu też nadal pewna bariera czasu - niemieckie przedsiębiorstwa familijne też rozwijały się powoli - mowa np. o ekspansji zagranicznej; my mieliśmy na to znacznie mniej czasu.
Notabene w ostatnim czasie widać tu pewne ożywienie. Ustawa o fundacjach rodzinnych, która nareszcie powstała, może ułatwić nie tylko dziedziczenie, ale też rozwój i inwestycje. Postęp polskiego rynku kapitałowego zdecydowanie ów proces przyspieszy.
Z drugiej strony: już Mateusz Morawiecki - jeszcze w roli wicepremiera - narzekał, że "na kontach" firm martwo leży ponad 250 mld zł, które nie przepłynęły na inwestycje. Potem nie było lepiej. No to mamy ten kapitał czy nie?
- Depozyty, owszem, mogą się zmienić w kapitał inwestycyjny, ale… Niedorozwój rynku kapitałowego, niepewność, brak zaufania do państwa powodowały, że jednak pieniądze lądowały na kontach, część z nich ma na dodatek inne zadania. Ale - powtórzę - tak czy inaczej "systemowo": brakuje kapitału długookresowego.
Z drugiej strony: banki - zamiast podsycać rozwój gospodarczy - inwestują w dług publiczny. Pod dach są zapakowane obligacjami skarbowymi, traktowanymi preferencyjnie - m.in. dlatego, że nie trzeba od nich płacić podatku, jak od kredytu, który w dodatku jest obciążony ryzykiem.
Depozyty zatem leżą, a sektor bankowy - rodzaj pośrednika na rynku finansowym - nie przekształcił części tych środków w kapitał rozwojowy, co nawet logiczne: po co ryzykować? W pewnym sensie państwo psuje rynek, bo to zadłużenie, a zatem i emisja obligacji, mocno przyrastało w ostatnich latach.
Ewidentnie widać również wielki niedostatek innych graczy, którzy by wchłonęli obligacje publiczne - np. funduszy emerytalnych, ceniących sobie stabilny dochód.
Po kryzysie Lehman Brothers wzrósł też (słusznie) stopień regulacji sektora bankowego, ale zaciskanie gorsetu powoduje, że banki zmuszone są przeznaczać więcej kapitału na inwestowanie bez ryzyka - m.in. w papiery skarbowe. Może przyszła pora, by się zastanowić nad zmianą tego modelu?
U nas do trendu światowego doszły podatek bankowy, preferujący obligacje plus Polski Ład (Nieład), wakacje kredytowe, pogorszenie warunków związane z wyrugowaniem WIBOR-u etc.
Paweł Borys, prezes PFR wskazuje: "na całym świecie słychać o 'nadwyżce oszczędności': jest za mało inwestycji w stosunku do dostępnego kapitału. Ale to nie oznacza, że np. firmy amerykańskie nie inwestują. I owszem, ale w inny sposób - choćby w kapitał ludzki, co nie pojawia się już w tradycyjnej rubryce 'inwestycje'. To mniejsze kwoty, lecz duża wartość dodana". Czy to przesunięcie akcentów widać też już wyraziście w Polsce?
- To światowa tendencja. Mechanizmy "pomiarów" inwestycji w kapitał ludzi nie tylko u nas są niedoskonałe. Ale gdyby porównać nowoczesne inwestycje do średniej unijnej, a nawet do sąsiadów Polski, to w przemianach typu robotyzacja, automatyzacja czy w ogóle Przemysł 4.0 jednak odstajemy.
Czynnik, który pan podał, ma pewne znaczenie, ale gdzie indziej w krajach rozwiniętych bardziej rzutować powinien na nieadekwatność w szacowaniu całości nakładów na rozwój. Tak że to "polskie alibi" trzeba traktować z dystansem.
Nadal mamy luki strukturalne w inwestycjach całkiem "twardej" natury - m.in. bez transformacji energetycznej nie będziemy się rozwijać. Za chwilę ogromna część naszych partnerów biznesowych postawi nam warunek: albo czysta produkcja, albo zmiana dostawców.
Apetyt na inwestycje jest u nas ciągle duży. Tymczasem w 2015 r. sięgały one ok. 20 proc. PKB, a premier Morawiecki miał ambicje (wygórowane, niepoparte skutecznością), by urosły do 25 proc. Dziś w szarej rzeczywistości to między 16 i 17 proc… A tzw. stara Unia miała ponad 20 proc. i je utrzymała. Kraje Europy Środkowo-Wschodniej też są lepsze.
A może struktura naszej gospodarki się zmienia - przyrasta sektor usług? Skoro zwiększa się ich udział w eksporcie i notujemy wiele inwestycji zagranicznych w tym sektorze, to może nie "dostrzegamy" wyższej stopy inwestycji, bo nie ma tam tego rodzaju kosztów inwestycji, jak np. w przemyśle…
- Ta wygodna interpretacja zazwyczaj pochodzi z kręgów ekonomistów zbliżonych do rządu. Dodatkowo oznaczałaby zmiany ku bardziej niestabilnej gospodarce.
Chwalimy się licznymi centrami usług wspólnych (i dobrze!), ale mogą się one z Polski wynieść w trzy tygodnie - do Ukrainy, gdy skończy się tam wojna, albo do New Delhi na przykład. A my mamy ciągle niedosyt tych "fizycznych" inwestycji - w infrastrukturę i przemysł.
Dlatego nawet jeśli taki proces w niewielkim procencie wyjaśnia, co się dzieje u nas z inwestycjami, to raczej - z uwagi na wspomnianą potencjalną niestabilność - jest długofalowo niekorzystny dla polskiej gospodarki.
W naszym regionie Europy powiększa się produktywność gospodarki, co byłoby raczej niemożliwe bez sporych inwestycji. Może firmy w Polsce (głównie MŚP) w nieodpowiedni sposób kwalifikują wydatki inwestycyjne?
– To kompletnie nie ma uzasadnienia, a już zwłaszcza w zestawieniach porównawczych. Czyżby rozmiary "wstrzemięźliwości" w przekazywaniu danych znacząco się różniły w Polsce i np. w Chorwacji, Rumunii, Bułgarii czy Grecji, gdzie wielkich firm też nieszczególnie dużo? Wątpię. Klasyfikacja inwestycje/PKB państw UE (nasze 3-4. od końca miejsce) chluby nam nie przynosi.
Nawet jeśli zauważyć pewne mankamenty, obiektywne zakłócenie w adekwatności danych do realiów, to kłopoty w zbliżonym stopniu mają wszystkie urzędy statystyczne. Poza tym: czyżby ze sprawozdawczością było w Polsce znacząco lepiej w 2015 r. (gdy stopa inwestycji sięgała 20 proc.) niż dziś?
Polska administracja usprawiedliwia niski poziom inwestycji w ostatnim czasie konsekwencjami przylotu "czarnych łabędzi" - m.in. niewesołą sytuacją gospodarczą, inflacją, spadkiem popytu w wielu gałęziach, niepewnością międzynarodowego otoczenia gospodarczo-politycznego. Tu się pan zgodzi…
- To wszystko ma na razie duże znaczenie, ale proces spadku inwestycji trwa od 2015 r., a nawet od 2014 r. Wtedy jeszcze nie było "czarnych łabędzi".
W dobie kryzysów - zwłaszcza jeśli są do tego realne podstawy - brak zaufania do państwa, do stabilności regulacji i warunków gospodarowania się rzecz jasna potęguje. Tylko że - znów - "czarne łabędzie" zaparkowały we wszystkich krajach UE, a to nasze inwestycje wloką się w ogonie Europy.
Inna jeszcze hipoteza: w Polsce w ostatniej dekadzie PKB mocno rósł dzięki konsumpcji, a poziom aktywów firm utrzymał się na podobnym poziomie, więc "mianownik" wprost skoczył, a "licznik" - też się powiększał, ale nie w stopniu wystarczającym. I gdyby stopę inwestycji zestawić z poziomem aktywów firm właśnie, to inwestycje w zasadzie sporo rosną. Przynajmniej na pozór: brzmi logicznie…
- Ktoś musi te dobra konsumpcyjne dostarczyć - najlepiej oczywiście, by w największym stopniu krajowa gospodarka. PKB nie bierze się znikąd, to mechanizm powiązany.
Generalnie: jeśli chodzi o inwestycje, to w Polsce można mówić o straconej dekadzie. Wzrost gospodarczy w kolejnym dziesięcioleciu będzie niższy, niż mógłby być przy innej strukturze PKB - cenę za to dopiero zapłacimy…
Nie zgadzam się z tym pochlebnym komentarzem do owego mianownika, bo konsumpcja nie wzięła się z nieba, lecz z celowej, w pewnym sensie krótkowzrocznej jej stymulacji.
Nie odmawiam nikomu prawa do lepszego życia i wyższych realnych dochodów, ale przecież ich dostarczają także większe nakłady na inwestycje. A już zwłaszcza w przyszłości.
Stanisław Kluza, były minister finansów zwraca uwagę, że "koszty obsługi długu publicznego to jest wzrost o prawie 200 proc. Jeżeli zaś to dotyczy wskaźnika związanego z liczeniem poziomu inwestycji do PKB, to właśnie ta ekspansja fiskalna, z którą mieliśmy do czynienia, obniżyła ten poziom inwestycji. (…) To kara za złe podejście do procesu zarządzania wydatkami publicznymi i długiem. (…) bezpieczną granicę dla wzrostu długu publicznego wyznacza poziom oszczędności gospodarstw domowych i przedsiębiorstw niefinansowych". Te związki dług publiczny/inwestycje są tak bliskie?
- To absolutnie racja! I tak małe oszczędności krajowe możemy przeznaczyć m.in. na finansowanie deficytu i długu albo na finansowanie gospodarki. Wyższy zaś koszt długu powoduje, że rośnie też koszt kredytów dla sektora prywatnego, bo jeśli już na obligacjach można mieć przyzwoitą stopę zwrotu, to za środki dla sektora prywatnego trzeba zapłacić większe odsetki - jako premię za większe ryzyko.
A czym wyższe koszty kapitału, tym mocniejsza pasywność w inwestycjach, zwłaszcza śmielszych, długoterminowych. Samonakręcająca się spirala.
Jeszcze kilka lat temu ekonomiści rządowi i tzw. ekonomiści progresywni głosili, że nastał świat "wiecznie niskich" stóp procentowych długu publicznego. Ja z całą grupą ekonomistów przestrzegałem, że może nadejść jednak kryzys ekonomiczny -no i w końcu skończył się czas błogostanu i beztroski.
Skrępowaliśmy się - rządowymi rękami - dużym długiem publicznym, koniecznością jego rolowania. Tak zwany efekt wypierania inwestycji prywatnych przez imperatyw określonego finansowania długu publicznego w takiej jak dziś skali jest fatalny.
Czy można temu przeciwdziałać? Myślę tu o roli rządu.
- Zadanie rządu jest proste: duża powściągliwość w powiększaniu długu publicznego do coraz bardziej niebezpiecznego rozmiaru. No i stymulacja wzrostu oszczędności krajowych (to się pojawiło w Planie Morawieckiego - czyli na papierze).
Jak kania dżdżu potrzebujemy rozwoju III filara emerytalnego, bo składki na filar publiczny - przy niskim wieku emerytalnym i licznych przywilejach sektorowych - będą coraz niższe.
Pokaźny III filar złagodziłby konsekwencje w postaci niskich emerytur, ale i zarazem zmniejszał rozziew między stopą oszczędności a potrzebami inwestycyjnymi.
Niektórzy ekonomiści wskazują, że w ostatnich latach inwestycje średnich i dużych firm w naszym kraju - relatywnie - "jakoś się trzymały"; kiepsko za to wyglądało to w przypadku małych firm i gospodarstw domowych, co przełożyło się na sumaryczne rezultaty. Dlaczego oszczędności gospodarstw domowych są w Polsce na tak niskim poziomie?
- Taki mamy etap rozwoju: oszczędności rosną "same z siebie", gdy wysoki jest poziom PKB per capita (przeciętna wartość produktu krajowego brutto przypadającą na jednego mieszkańca danego kraju - przyp. red.) - gonimy tu Europę i przekroczyliśmy 70 proc. średniej unijnej.
Wspomniany rozwój III filara emerytalnego wraca jak bumerang: jest on też niezbędny, gdyż znaleźliśmy się już w ostrym kryzysie demograficznym (silne starzenie się społeczeństwa), ale i z powodu makroekonomicznego: choćby długookresowego kapitału na budownictwo mieszkaniowe.
Wkład własny to jedno, ale by się inwestycje mieszkaniowe dynamicznie rozwijały, wymagają dostępności kredytów - najlepiej o stałej i relatywnie niskiej stopie oprocentowania. Tyle że bez dobrze rozwiniętego rynku listów zastawnych, funduszy emerytalnych czy inwestycyjnych z długotrwałą perspektywą o taki kierunek niezwykle trudno.
Przykład? Słychać u nas postulaty 30-letniego kredytu ze stałą stopą procentową. Tyle że sam rząd nie emituje - jak w wielu innych krajach - 30-letnich obligacji z takim oprocentowaniem. Mamy jedynie 10-letnie, a i tak nie jest ich specjalnie dużo.
Skoro rząd się na to nie decyduje, to jak stworzyć silny rynek finansowania budownictwa mieszkaniowego? I to nie jest wina banków, że takiego kredytu nie udzielają na 20 lat, gdy trudno przewidzieć, czy administracja nie wyskoczy z niespodziankami w rodzaju wakacji kredytowych czy większych podatków.
W jakim stopniu na poziom inwestycji w Polsce, w tym prywatnych, ma wpływ wieloletni, ostry konflikt polityczny?
- Ta wojna wpływa na inwestycje w sposób znaczący. Tym bardziej że w Polsce (w innych krajach też) rzuca się w oczy wzrost populizmu, nasilający się zresztą w czasach kryzysu.
Wyjaskrawiając: może akurat wyjść z badań w social mediach, że trzeba komuś podnieść podatek, komuś innemu zwiększyć świadczenia od państwa, podejmować decyzje złe dla gospodarki i finansów państwa - w kontekście słupków wyborczych. Takie implikacje zdecydowanie pogarszają klimat do inwestowania.
Kształtują też zewnętrzny obraz kraju, który potencjalnym inwestorom zagranicznym daje do myślenia - zwłaszcza, jeśli mają kilka innych państw do wyboru.
Jak pan ocenia proiniwestycjne rozwiązania i instrumenty stworzone przez rząd - zarówno dla inwestycji publicznych, jak i prywatnych?
- Znów przykład: dla wsparcia inwestycji ważne są ulgi podatkowe. W Polsce trudno już się ich doliczyć.
Lepiej mieć prosty, estoński CIT na kilkunastu stronach niż "udawany estoński CIT" na kilkudziesięciu, obudowany patchworkiem z ulgami. Biznes wolałby płacić prosty CIT estoński, niż się zastanawiać, z której ulgi i pod jakimi warunkami skorzystać; to już wymaga zatrudnienia doradców, zwłaszcza przez MSP. Horrendalne zagmatwanie!
Sprawne instytucje rozwoju są oczywiście konieczne. Tu niewątpliwie widać u nas postęp. W przypadku PFR zastanawiam się jednak, w jakim stopniu Fundusz jest nastawiony na wspieranie firm i budowę rynku kapitałowego (to jego absolutnie naczelne zadanie), a w jakim stopniu bierze udział w rządowym "delegowaniu usług" (uchwalono ustawy o usługach publicznych, których wykonawcą jest PFR). Pytanie, czy te proporcje są dobrze zachowane… I doprawdy nie wiem, czy akurat PPK powinien być obsługiwany przez PFR. Od czego jest ZUS?
Widać dziś lekkie odbicie inwestycyjne, ale nie ma jeszcze szczegółowych danych, gdzie konkretnie i w jakim stopniu. Jak w tym procesie może pomóc nam w perspektywie 3-5 lat "zewnętrze": BIZ, czyli bezpośrednie inwestycje zagraniczne (z tymi jest już nieźle), nearshoring, friendshoring czy unijny program mocnego rozwoju produkcji w kilkunastu strategicznych dziedzinach?
- Rysują się szanse, by kapitał światowy do nas napływał jeszcze szerszym strumieniem. Nowy rząd musi udowodnić - nie w deklaracjach - że ma stabilną, odważną i przyjazną inwestorom strategię gospodarczą nie na cztery, lecz co najmniej osiem lat (niezależnie, jak długo będzie rządzić obecny sojusz). Ważna jest ciągłość działania państwa: musimy zacząć myśleć poza jedną kadencję, a nawet poza jedną dekadę.
Jeśli miałbym wymienić w skali makro potrzebę najbardziej niecierpiącą zwłoki: jest to niebywale spóźniona transformacja energetyczna. Jeżeli grozi nam teraz latem blackout z uwagi m.in. na niewydolność sieci przesyłowych, to co tu mówić o rozbudowie OZE czy elektromobilności… Samodzielność decyzji, odpartyjnienie spółek energetycznych może choć w części poprawić sytuację.
Mnóstwo opracowań podkreśla, jak ważne dla BIZ w Polsce jest to, że pozostajemy członkiem Unii Europejskiej, istotny jest też stosunkowo duży rynek wewnętrzny. Tyle że demografia zaczyna nam przeszkadzać – wstępne analizy niektórych inwestorów wskazują, że w danej lokalizacji nie będą mieli wystarczającego dopływu kadr. Przemyślany system imigracyjny jest potrzebny szybko, a nie "pojutrze".
A co do wspomnianego przez pana programu europejskiego: jestem umiarkowanym sceptykiem. Program tzw. nowej industrializacji - mówiąc oględnie - już kiedyś nie przyniósł oczekiwanych efektów. Liczmy na siebie przede wszystkim.
Trochę doraźności na koniec: mamy przed sobą kolejną falę inwestycyjną na 3-4 lata, finansowaną z Krajowego Planu Odbudowy i kolejnej perspektywy finansowej UE. Ale chyba ważniejsze będzie - przez charakter tych wydatków - stworzenie lepszych fundamentów dla inwestycji przyszłych. Czy w ogóle nie przeceniamy roli unijnych funduszy w Polsce?
- W krótkim - nawet nie średnim - okresie są one ważne, ale nie decydujące (myślę o skali); cenne jest to, że trafiają na określone, prorozwojowe cele inwestycyjne. Zresztą unijnych, w dużej części bezzwrotnych środków będzie coraz mniej (stajemy się coraz bogatsi i np. pieniądze z funduszu spójności nie będą już tak imponujące).
W sumie jednak akurat w latach 2024/2025 będzie to bardzo ważny czynnik stymulujący inwestycje.
Rozmowa pochodzi z Magazynu Gospodarczego Nowy Przemysł nr 4/2023.
Oglądasz archiwalną wersję strony Europejskiego Kongresu Gospodarczego.
Co możesz zrobić:
Przejdź do strony bieżącej edycji lub Kontynuuj przeglądanie